Spacerkiem po lodowcu Svartisen w Norwegii
Widokowa droga numer 15 prowadząca przez norweskie fiordy od miejscowości Bodo na północy do Steinkjer na południu jest nieprzerwanym pasmem niecodziennych widoków. Zwłaszcza, gdy dopisze pogoda. A najatrakcyjniejszym jej punktem jest lodowiec Svartisen, najniżej położony w całej Europie.
Widać go już z szosy. Biała czapa okrywająca góry wychyla się raz po raz spośród szczytów opadających stromymi zboczami wprost do morza. Już wiemy: to jest cel naszej wycieczki.
Wyczytaliśmy w przewodniku, że atak na nigdy nie topniejący lód powinniśmy przypuścić w miejscowości Holland. Miejscowości! To zbyt mocno powiedziane. Jest tu informacja turystyczna, spory parking, kilka domów w dalszej okolicy. I niewielka przystań, bo do błyszczącego po przeciwnej stronie fiordu lodowca można dotrzeć jedynie małym stateczkiem, a potem trzeba powędrować pieszo.
W informacji zasięgamy języka: tak, można wejść na lodowiec, ale tylko z przewodnikiem. Wycieczki organizowane są codziennie, jednak trzeba zarezerwować miejsce co najmniej dzień wcześniej. Nie mamy takiej rezerwacji. Czy nam się uda? Tego dziewczyny z informacji nie wiedzą. Musimy pytać w „kafeterii” po drugiej stronie. Dostaniemy się tam jutro, pierwszy statek odpływa o godz. 8.
W oczekiwaniu
Szykujemy się do noclegu. Nie ma tu ani hotelu, ani kempingu. Niewielka reklama zaprasza nas na pole namiotowe położone 30 kilometrów stąd. Za daleko: przecież musimy stawić się na przystani przed ósmą. Rozbijamy namiot na łące: korzystamy ze skandynawskiego prawa, które pozwala biwakować przez jedną noc w dowolnym miejscu, byle nie za blisko zabudowań, tak by nie zakłócać spokoju mieszkańców. Wieczorem parking przed informacją zapełnia się kamperami. Naliczyłam ich trzynaście. Jeden norweski, reszta to Niemcy. Oni też wybiorą się jutro pod lodowiec.
Siła przekonywania
Z rana rozczarowanie: wszyscy przewodnicy już zajęci, możemy zapisać się na wycieczkę na następny dzień. Nie mamy czasu! Chcemy dziś. Opowiadamy szefowi przewodników o napiętym planie naszej skandynawskiej wyprawy. Kręci głowa ze zdziwieniem i w końcu znajduje rozwiązanie: jednak możemy wyruszyć za dwie godziny.
Rzucamy się na trawę nad jeziorem, patrzymy jak z hukiem spływa do niego woda spod białego jęzora. Wygrzewamy się na słońcu. Niebo błekitne, bezchmurne, bardzo ciepło. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy ponad sto kilometrów za kołem polarnym...
Informacje praktyczne
Na lodowiec Svartisen dostaniemy się z miejscowości Holland nad Hollandfiordem, położonej około 150 km na południe od Bodo i mniej więcej tyleż samo na północ od Mo i Rana (uwaga, na tej drodze są dwie płatne przeprawy promowe).
W pobliże lodowca dopłyniemy małym stateczkiem, innej drogi nie ma. Przeprawa trwa około 15 minut i kosztuje 55 koron za dorosłego, 30 koron za dziecko w jedną stronę. Płaci się za powrotem, podwójnie.
U stóp lodowca znajduje się „kafeteria” Brestua. Tu zaczynają się wycieczki, można zjeść posiłek (od 90 do 130 koron za danie obiadowe). Przenocować można na polu namiotowym (100 koron za namiot) lub w czteroosobowym domku (500 koron od osoby).
Wejście na lodowiec z przewodnikiem kosztuje 600 koron od osoby. Wycieczka trwa cztery godziny. W cenie dostaniemy pełne wyposażenie (uprzęże, buty, raki, czekany, kaski). My mieliśmy doskonalą pogodę, ale na ogół na lodowcu bywa zimno: trzeba mieć ciepłe ubranie, warto zabrać czapkę, szalik, rękawiczki.
Do czoła lodowca można się wybrać na dwugodzinną wycieczkę z przewodnikiem. Taka eskapada kosztuje 250 koron. Przewodnik prowadzi dwukilometrową trasą (razem 4 km) wokół jeziora i opowiada o historii lodowca. Za to jednak płacić nie warto: do czoła lodowca można podejść samodzielnie – za darmo.
pieniądze: 1 korona norweska (NOK) = 0,45 zł
kontakt:
tel. +47 75 75 11 00
[email protected]
http://www.svartisen.no/
Do czoła
Olav, nasz przewodnik szybkim krokiem prowadzi nas do góry. Do czoła lodowca nie jest daleko: w 1996 roku znajdowało się ono ledwie dwadzieścia metrów ponad poziomem morza, teraz jest znacznie wyżej, może pięćdziesiąt? Ocieplenie klimatu i tu sieje spustoszenie.
W niewielkiej budce fasujemy sprzęt: zakładamy twarde buty (nasze, choć turystyczne, Olav uznał za zbyt miękkie), bierzemy raki, czekany, kaski. Stroimy się w uprzęże. Przewodnik związuje nas liną, tłumaczy zasady wędrówki: stawiać szeroko nogi, nie zatrzymywać się bez potrzeby, czekać na partnerów, zdjęcia robić tylko na postojach – to ostatnie zalecenie będzie najtrudniej wykonać: dookoła przecież tak pięknie...
Od szarego do niebieskiego
Idziemy noga za nogą za naszym młodym przewodnikiem. Siedmioosobowa grupa lodowcowych dyletantów nie posuwa się szybko. Bo też nie jest łatwo uwierzyć, że raki utrzymają stopy na śliskiej powierzchni. Po chwili jednak zaczynamy iść sprawniej. Powoli nabieramy jakiej-takiej wprawy.
Lód na skraju jęzora jest szaro-bury. Zaśmiecony odłamkami skalnymi, pyłem. Im wyżej, im głębiej lodowego pola, tym staje się bielszy, czystszy, aż niebieski. Grzejące mocno słońce topi jego powierzchnię. W głębokich szczelinach płyną potoki wody. Omijamy je zręcznie, zaglądając tylko raz po raz do środka: promienie słoneczne załamują się na przedziwnych lodowych kształtach, odbijają w wodzie. Obok nas piętrzą się ogromne seraki, potężne, spękane bryły lodu.
Z poślizgiem
Obserwując niezwykłą grę świateł na lodowej nierównej płaszczyźnie pozwalam sobie na chwilę nieuwagi. To błąd. Tracę równowagę, przewracam się i zjeżdżam po lodowej tarce. Nawet nie myślałam, że kryształki lodu są aż tak ostre: zdzieram skórę z nóg i z rąk. Nic poważnego, uwiązana na linie nie odjechałam daleko. Ale kara za gapiostwo jest dość bolesna.
Wychodzimy na śnieżne pole. Tu lód pokryty jest warstwą nigdy nie topniejącego śniegu. Przybyło go nawet kilka dni temu. Gdy my nad morzem narzekaliśmy na psujący nam widoki deszcz i chmury, tu sypnęło śniegiem. Taka jest północna Skandynawia. Nawet w lipcu.
Znów ku morzu
Zaczynamy odwrót. Krok za krokiem, ostrożnie, w dół. Pod nami w oddali urwiste czoło lodowca, jezioro, do którego spływa, dalej fiord – wąska morska zatoka zamknięta zewsząd górami. Trochę jesteśmy zmęczeni czterogodzinną wycieczką, ale jeszcze bardziej podnieceni. Bo choć nie był to żaden wyczyn, tylko standardowa przechadzka dla średniosprawnych turystów, zabawa warta była zachodu. A może nawet i swojej ceny.